CUDA I ŁASKI » Współczesne » + Pani Jolanta

+ Pani Jolanta

Moje życie już od urodzenia naznaczone było krzyżem. Gdyby nie moja bardzo wierząca babcia, może już bym nie żyła. Urodziłam się w grudniu, ale już po dwóch dniach chciano mi je odebrać. Moja babcia uratowała mi życie i postanowiła w wieku 42 lat, jeszcze wychować wnuczkę. Rodzice nie zaakceptowali mnie. Bardzo chcieli mieć pierwszego syna, więc gdy ja przyszłam na świat, odrzucili mnie. Zanim babcia wzięła mnie do siebie, w wieku zaledwie trzech miesięcy miałam już zatrucie alkoholowe, przez pokarm. Gdy miałam siedem miesięcy, rozpoczęła się kolejna walka o moje przeżycie. Mama mnie tak bardzo przeziębiła, że chore były oskrzela, płuca. Wtedy babcia definitywnie postanowiła, że się mną ona zajmie, zmieni mi dom, otoczenie i będzie robiła wszystko, abym ja przeżyła. Była bardzo szczęśliwa, gdy się urodziłam. Kupiła plac, wybudowała dom i w 1961 roku zamieszkałyśmy w nim. Zaczęłam życie odrębnie od rodziców, rodzeństwa (mam jeszcze pięć sióstr). Babcia zawsze mi powtarzała, że nie mam matki ziemskiej, ale mam Matkę tę w Niebie, Której ona zawsze mnie powierzała. I tak biegły lata pod opieką babci i Matki Najświętszej. W październiku 1977 roku wyszłam za mąż. Rok później, obchodziliśmy pierwszą rocznicę ślubu. Byłam w stanie błogosławionym, w szóstym tygodniu. W poniedziałek dostałam pierwszego krwotoku. Znalazłam się w szpitalu. Był to także czas wyboru na Stolicę Apostolską Papieża. Bardzo się modliłam, żeby Polak został Papieżem, ale także, aby to nasze dziecko mogło być uratowane. Pamiętam, że w tamtej chwili usłyszałam, że Polak został Papieżem, zdążyłam powierzyć siebie i dziecko Matce Bożej i upadłam, straciwszy przytomność. Niestety nie zdołali uratować naszego dziecka. To było straszne, i może wtedy zwątpiłam we wszystko. Przeżyłam całą noc w ciężkich bólach, krwotoku… Nie było żadnej pomocy ze strony położnych, lekarzy. Następnego dnia rano, gdy położna weszła na salę, usłyszałam od niej, że nie chciało mi się iść do łazienki, zadbać o siebie i jak wygląda to łóżko. Byłam w strasznym szoku i bardzo to wszystko przeżywałam.

Gdy doszłam już trochę do siebie, zaczęliśmy szukać pomocy gdzie się dało. Jeździłam do pewnego zielarza, który mi powiedział, że już nie będę miała dzieci i umrę bardzo wcześnie. Dostałam od niego zioła, po których bardzo źle się czułam, wymiotowałam, byłam strasznie osłabiona. Zdecydowałam się, na przekór wszystkiemu, odstawić je. Myślałam sobie, po co mam walczyć… dzieci już nie będę mogła mieć, nie będę żyła. Ale jak się później okazało, po dwóch latach, w 1980 roku zaszłam w ciąże. I teraz walka, modlitwa… wszystko dla dziecka. W naszej rodzinie zapanowało szczęście, szczególnie po tym wszystkim, co nam wcześniej mówiono. Opatrzność Boża i Matka Najświętsza czuwała nad nami. Urodziłam synka, Marcinka, 16 października 1980 roku, o tej godzinie, w której straciłam pierwsze dziecko, była to także druga rocznica wyboru Jana Pawła II.

I tu zaczyna się kolejny wątek tej historii. Gdy mąż zawoził mnie do szpitala, ja byłam na 1000 procent pewna, że urodzi nam się syn. Byłam o tym przekonana i o tym marzyłam. Dla mnie był syn. Nie wiem, co by było, gdybym urodziła córkę, ale na pewno bym ją pokochała, ale wtedy przekonana byłam, że to będzie syn. Mąż zostawił mnie w szpitalu, wszystko było w porządku, nawet koleżanka była tam pielęgniarką. Przyszła do mnie i zapytała się, czy mam bóle. Odpowiedziałam, że boli mnie trochę na dole, ale nie tak bardzo. Powiedziała mi też, żebym zdjęła obrączkę, po mogą mi napuchnąć palce. Dała mi zegarek i kazała patrzeć co ile będę miała bóle. Zachciało mi się bardzo spać, czułam się tak, jakby dali mi narkozę. Ona mi tylko odpowiedziała, żebym nie żartowała, że jak przyjdą bóle porodowe, to nie wytrzymam i odechce mi się spać. Gdy schodziła z dyżuru, przyszła do mnie na sale, ale już mnie nie poznała. Straciłam przytomność, przestało funkcjonować serce, nerki nie pracowały, nie było mnie zupełnie na świecie. Zaczęła się targać koszula, bo to ciało „rosło” od opuchlizny. Pamiętam tylko widok w windzie, otwieram oczy i widzę pielęgniarkę. Pytam się jej gdzie jadę. Odpowiedziała, że na salę operacyjną. Znowu straciłam przytomność. Na sali odzyskałam ją ponownie. Prowadził mnie doktor Ormańczyk i tylko tego doktora chciałam, nikogo więcej. I on stanął nade mną i pytał się: kto to jest? Znał mnie od dziecka. Na moje pytanie: czy mnie poznaje? Odpowiedział mi, że tak, poznaje, ale zaraz zapytał się pielęgniarki: kto to jest? Siostra podała mu nazwisko i imię, a on tylko powiedział: co się z tej kobiety zrobiło, musimy ratować ją i dziecko. Ja już nic dalej nie pamiętam. Wiem, że trwało to wszystko bardzo długo, bo trzy i pół dnia byłam nieprzytomna. Walczyli o mnie całą noc. Gdy zrobili cesarski poród, była godzina 23.15, a mnie przewieziono z sali operacyjnej o 9.00 rano dnia następnego.

Co musiał przeżywać mój mąż, gdy przyszła do niego moja koleżanka, i oddając mu moją obrączkę powiedziała tylko tyle, że wszystko będzie dobrze. Mąż bardzo intensywnie zaczął się modlić przed obrazem Matki Bożej, który otrzymałam od babci. W pewnym momencie dostrzegł na obrazie łzy, tak jakby Matka Boża płakała. To było coś niesamowitego. Gdy stan mój się poprawiał, łzy przestawały płynąć. Także jak syn się urodził, to wydawało mu się, jakby Matka Boża się bardziej uśmiechnęła. Później znowu Matka Boża zaczęła płakać. On nie pamięta, czy spał tamtej nocy, czy się cały czas modlił, to była bardzo ciężka noc dla niego. W zasadzie dwa razy im odeszłam. Pierwsza śmierć kliniczna była ciężka, druga była trochę lżejsza. Od czwartku do niedzieli byłam nieprzytomna. Odzyskałam przytomność w niedzielę po obiedzie. Przyczyną tego wszystkiego były źle podane leki. Okazało się, że ja nie musiałam mieć wielkich bólów, mój organizm już był przygotowany od porodu. Dziecko jednak cofnęło się do góry, zamiast w dół, ucisnęło nerki, nerki wydaliły białko i nastąpiło zatrucie całego organizmu. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Matka Boża czuwała nade mną. Dużo pomógł mi także pan doktor Ormańczyk. Po pierwsze, nie zgodził się na przewiezienie mnie na Śląsk. Czuwał przy mnie, mówił do mnie i pomógł mi wrócić do zdrowia, także dzięki naszemu dziecku. Przynosił mi dziecko, rozbierał go i kładł mi je na brzuch. Pozostawiał go na mnie tak długo, aż ono się nie rozpłakało porządnie i dopiero wtedy go zabierał. Gdy w niedziele zaczęłam odzyskiwać przytomność, nasz syn był właśnie przy mnie. Nie mogłam go jeszcze dotknąć (byłam pod kroplówkami), ale go widziałam i czułam. Wtedy doktor powiedział mi: no i wreszcie masz już tego syna i wychowuj go sobie, bo już dość rozpieszczania. Co ciekawego, nie zapytałam się czy jest zdrowe, tylko czy ma rączki i nóżki. Doktor mi odpowiedział, że ma wszystko, co trzeba. To było coś pięknego. To był taki zastrzyk dla mnie, że z minuty na minutę mój stan zaczął się poprawiać. Po pięciu dniach było już dobrze. Moja śmierć kliniczna była opisana w 1981 roku przez doktora Liwocha w czasopiśmie medycznym.

Minęło 8 lat, nasz syn chciał mieć koniecznie młodszego brata. Wszyscy lekarza mówili mi, że nie wolno mi mieć kolejnego dziecka. Następna ciąża może zabić organizm, mogę nie przetrzymać. Objeździliśmy z mężem cały Śląsk, byliśmy wszędzie, gdzie można było być. Jeździłam jak oszalała. Chciałam mieć to dziecko. W końcu zaszłam w ciąże. Dziecko w moim łonie zaczęło się rozwijać, a ja nie miałam żadnego lekarza prowadzącego. Wszyscy, do których się zgłaszałam, po przeczytaniu moich dokumentów z poprzedniego porodu, kazali mi dziecko usunąć. I znowu zaczęła się walka o drugie dziecko. Nie wiedzieliśmy, co teraz będzie, czy przeżyję, czy ono przeżyje, ale jednego byliśmy pewni: chcemy to dziecko mieć za wszelką cenę! Wróciłam do Myszkowa i poszłam do doktora Jakubca, który dał mi nadzieję, że dziecko może się da uratować. Mieliśmy na podjęcie decyzji dwa tygodnie. Już po tygodniu, poszłam do niego i powiedziałam mu, że już zdecydowałam, i naprawdę chcę urodzić to dziecko, i proszę go, ażeby się nami zaopiekował od strony medycznej. Podjął się tego, ale tylko to siódmego miesiąca ciąży, a potem cesarka. W piątym miesiącu, kiedy pojawiły się ruchy dziecka, zostałam prawostronnie sparaliżowana. Dziecko ułożyło się tak, że uciskało kręgosłup. Ja już nie miałam siły, zaczęłam wątpić w sens wszystkiego. Mówiłam do Matki Bożej: Matko Przenajświętsza urodziłaś dziecko, wiesz, jak to jest – jest bardzo ciężko. Dlatego, albo mi pomóż, albo mnie zabierz wraz z dzieckiem. Puchłam w oczach. Przez cały ten czas byłam w domu. Lekarz nie pozwolił mi iść do szpitala, bym nie załamała się psychicznie. Wizyty u doktora były co tydzień, czasami dwa razy w tygodniu, byłam pod stałą jego kontrolą. Gdy przyszedł siódmy miesiąc, doktor robił wszystko, abym dziecko jeszcze wytrzymało do dziewiątego miesiąca. Czasami już miałam pretensje do niego, bo już nie miałam sił nawet chodzić. 1 grudnia zaczął się dziewiąty miesiąc. Pojechałam tylko na wizytę, a doktor kazał mi zostać i stwierdził, że to już czas na rodzenie. Mężowi kazał jechać do domu, po wszystkie niezbędne dla mnie rzeczy, a mnie przewieziono na sale operacyjną. Tym razem mąż nigdzie nie pojechał, lecz pozostał przy mnie. O 14.15 przyszedł na świat nasz drugi syn. Okazało się, że na główce miał ranę.

Około tygodnia wcześniej wpadłam pod malucha. Spadł pierwszy śnieg, zrobiło się ślisko i wsunęły mi się nogi pod stojącego malucha. Uderzyłam brzuchem o samochód. Puściły pierwsze wody płodowe. Sąsiedzi zanieśli mnie do babci, która zaraz zaczęła się modlić, a mąż pojechał po doktora. Babcia prosiła Matkę Bożą, żebym tylko nie rodziła, żebym wytrzymała, bo jeszcze nie było dziewiątego miesiąca. Gdy przyjechał lekarz, stwierdził, że wody płodowe się zatrzymały i że jeszcze nie będzie porodu.

Dziecko urodziło się ze skazą, miało rozbitą główkę. I znowu zaczęła się nasza walka o synka. Okazało się, że syn jest cofnięty w rozwoju. Później niż inne dzieci zaczął siadać, chodzić, mówić, uczyć się. To był bardzo trudny dla nas czas. Wszystko oddawałam Matce Najświętszej, tak jak uczyła mnie tego babcia. Teraz, Piotruś, który miał być dzieckiem niepełnosprawnym, jest zdrowym chłopcem i normalnie się rozwija.

Kiedyś przyjechała koleżanka, i mówi mi, że przecież Matka Boża Leśniowska jest najważniejszą Osobą w moim życiu. Nie masz już babci, która cię wychowywała i była dla ciebie jak matka, a Ta Matka jest zawsze. Tak dziwnie popatrzyłam na tą moją koleżankę, co ona do mnie mówi. A ona kazała mi jechać do Leśniowa do Matki Bożej, bo tam znajdę to, czego szukam. Był taki czas w naszym życiu, że wydawało nam się, że nie znajdziemy żadnej pomocy. Ale pojechaliśmy do Leśniowa, do Matki Bożej. Dałam na Msze św. polecając Maryi wszystkie nasze codzienne sprawy. Teraz wiem, że nawet, gdy Jej o czymś nie mówię, to Ona i tak wie o tym i wspiera mnie i całą mają rodzinę, ucząc nas podążać po właściwych ścieżkach. Matka Najświętsza może wszystko i my w to wierzymy.

Jolanta

+ powrót